Okropnie smutny ten „poparyski” grudzień, zimny, błotnisty, mglisto-deszczowy. I ten strasznie beznadziejny zjazd partii, według najgorszych wzorów. Mówią godzinami o niczym, uroczystą, drętwą mową, wszystko już z góry załatwione i zadecydowane, a te sześć dni ględzenia to fasada – do czego komu potrzebna?! To właśnie przerażające, że potrzebna, aby przypodobać się Breżniewowi i uspokoić jego czujność – wtedy robił to Gomułka, teraz Gierek. Ani słowem nikt nie nawiązuje do tego, co się stało (spalenie komitetu w Gdańsku – w końcu rzecz niemała), aby, broń Boże, Breżniew nie odniósł wrażenia, że tu się o czymś mówi, a to mógłby uznać za podejrzane. Kto chce rządzić, musi być dobrze z Breżniewem – oto zasada, jakże prosta, a jakże obfitująca w fatalne skutki, boć skoro ona obowiązuje, to milczenie na wszelkie ważne tematy staje się nie tylko zasadą, ale w końcu drugą naturą, degeneruje ludzi, robią się nieludzcy. […] Cała nasza partyjna elita polityczna zmienia się w automaty, ludzi nieczułych i niewrażliwych na drgnienia prawdy, nie dopuszczających możliwości istnienia innych poglądów, nie znających prawdziwej dyskusji, nie robiących niczego, co nie uzgodnione, nie postanowione z góry. Rezultat – chcąc coś zmienić, trzeba wyjść na ulicę i palić komitet. […]
Smutne to wszystko i bez wyjścia. A taki zjazd partii już kiedyś opisałem, tamten, w 1968 roku – a ten jest identyczny, choć parę lat przecież minęło. Nic się tu nie rusza, nic, pomimo tamtego gdańskiego Grudnia!
Warszawa, 7 grudnia
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.